Podsumowanie wrześniowych wydarzeń
Wrzesień już dawno za nami, także trochę mi zeszło z pisaniem podsumowania miesiąca 😀 Planowałam napisać je od razu na początku października, ale jak to niestety często jest z moimi planami — idą w łeb. Z początkiem października zalała mnie kolejna fala pracy, której oczywiście nie mogłam odmówić, później zaś pojechałam do Lublina, gdzie czas wypełniony desperackimi próbami nadrobienia wszystkich zaległości biegnie dla mnie w zupełnie innym tempie niż normalnie i pędzi skurczybyk nieubłaganie. Koniec końców siedzę jednak tu znów, na krześle podrapanym przez kota, żeby napisać dla Was recenzję z kulinarnych, wrześniowych wydarzeń, a było tego całkiem sporo…
Festiwal azjatycki
Dawno, dawno temu, był taki weekend, kiedy działo się wszystko na raz (aż 5 kulinarnych wydarzeń!), a miejsca w brzuchu nie było dość, żeby ze wszystkiego skorzystać. Musiałam zatem wybierać. Padło na festiwal azjatycki, bitwę burgerów i święto ziemniaka (jakże by inaczej :D). Festiwal azjatycki był dla mnie wydarzeniem obowiązkowym, gdyż bardzo sobie chwalę kuchnię azjatycką, chociaż jest to pojęcie tak ogromne, że czasami głupio mi go używać, bo to jak stwierdzenie “lubię ludzi” – niby prawda, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto zajdzie za skórę. Tak i przy kuchni azjatyckiej, ogólnie rzec biorąc — uwielbiam, ale jest tak różnorodna, że ciężko wrzucać cały kontynent do jednego worka i porównywać kuchnię japońską z indyjską czy też libańską. Plusem takich wydarzeń jest to, że właśnie tę różnorodność pokazują i można sobie po części wyrobić punkt widzenia względem konkretnych rodzajów kuchni. Na wrześniowej edycji wybór był bardzo duży, od popularnej już kuchni chińskiej, japońskiej, tajskiej i wietnamskiej, przez koreańską, indyjską i gruzińską do tych mniej znanych jak turecka czy perska. Przyszłam tam z pustym brzuszkiem i z myślą, że zeżrę wszystko, albo chociaż zeżrę trochę i resztę zabiorę do domu. Oczywiście nie spróbowałam nawet ⅛ z pyszności, które tam były. Moją osobistą ucztę zaczęłam wietnamskimi przysmakami od warszawskich magików z Pitaya — lekkie spring rollsy, kalmary i różne rodzaje parowych bułeczek, których nazw nie sposób zapamiętać, ale smak owszem. Wszystko było bardzo smaczne, w spring rollsach dało się wyczuć bardzo ciekawy, subtelny, cytrusowy posmak (trawa cytrynowa? limonka?), kalmary były świeże i pyszne. Z ogromnej ilości bułeczek wybrałam te, które mnie najbardziej intrygowały wizualnie — w połowie białe w połowie różowe, w środku miały farsz z czerwonej fasoli, który ku mojemu zaskoczeniu okazał się słodki. Kolejnym daniem był ramen, ze stoiska, przy którym nie było nazwy, ale którą pewnie bym zapomniała, bo był bardzo słaby. Możliwe, że jestem rozpieszczona przez niepodważalną jakość oferowaną przez Ramen People, ale cóż, do luksusu człowiek szybko się przyzwyczaja tak jak i do dobrego ramenu. Ten na festiwalu był niedoprawiony, smutny i chłodny. Bezimienne stoisko ma fart, że było bezimienne, bo powinni się wstydzić za ten smutek, tym bardziej że mogłam wybrać coś znacznie lepszego do zjedzenia z tych wszystkich frykasów, które tam były. Niesmak wynagrodziły mi tajskie lody z Lodandroll i przemiły Pan, który nie dość, że zaspokoił moją ciekawość i cierpliwie odpowiadał na wszystkie durne pytania w stylu “jak to się to robi, że te lody są, jakie są”, to jeszcze mi do nich nawrzucał moc dodatków i owocków, za które nic nie policzył. Złoty człowiek! Część festiwalowych smakołyków zabrałam do domu, m.in. zapas krewetek w tempurze, kurczaka w cieście kokosowym, a także wyroby zupełnie dla mnie nowej kuchni perskiej — bolani i zolbię, które zainspirowały mnie do zgłębienia nieco dokładniej tych smaków, o czym będę pisać już niebawem.
Małe najedzeni Fest — „Po ziemniaki!”
Jak wrzesień to wiadomo, że wykopki i ziemniaki (no może nie dla wszystkich wiadomo, ale ja, mimo że mieszczuch, w wykopkach u babci nie raz uczestniczyłam!), stąd zapewne temat wrześniowej edycji “Najedzeni Fest”. Jako ogromna fanka prostoty ziemniaczanych potraw nie mogłam tego wydarzenia przepuścić. Oczywiście, od razu po przyjściu dostałam oczopląsu i nie mogłam się zdecydować, czego spróbować (bo wszystkiego niestety się nie dało 🙁 ). Różnorodność dań była bardzo duża — od hiszpańskiej tortilli, przez różnego rodzaju placki, ziemniaki pieczone z dodatkami, pierogi aż po oczywiście frytki. Zaczęłam od połączenia ziemniaka z wędzonym pstrągiem (którego również niezmiennie uwielbiam). Markowa Zagroda przygotowała na tę okazję mini placuszki ziemniaczane w towarzystwie pasty rybnej lub wędzonego pstrąga. Ryba była wyśmienita, nie za słona, nie za sucha, także do Markowej Zagrody chętnie kiedyś zajrzę. Skusiłam się jeszcze na pieczonego ziemniaka z hummusem od Hummus Amamamusi, nie mogłam też przejść obojętnie obok placków ziemniaczanych od Sekretu Smaku. Kto mnie zna, ten wie, że każda moja najmniejsza komórka kocha różnego rodzaju smażone placki, a już placki ziemniaczane to dla mnie największe szczęście. Śnię o plackach ziemniaczanych i placki ziemniaczane mogę jeść na okrągło. Nie jest jednak powiedziane, że każdy mnie zadowoli. Poprzeczka postawiona jest bardzo wysoko przez mojego tatę, który robi je najlepsze na świecie — pulchne, idealnie wysmażone i doprawione. Zawsze, gdy mam okazję zamawiam placki i jeszcze żadne nie były tak dobre, jak w domu. Przyznać jednak muszę, że te od Sekretu Smaku były blisko, także szacuneczek! Wszystkie ziemniaczane frykasy popijałam winkiem od stoiska Krako Slow Wines. Bardzo mili ludzie, którzy dobrali mi idealne wino i odczarowali dla mnie Muscat, za którym zazwyczaj nie przepadam, a tu proszę — niespodzianka, oni znaleźli taki, który mi posmakował.
Bitwa Burgerów w Emalii
Bitwa burgerów to event, co jakiś czas organizowany przez Emalię na Zabłociu, którego jestem ogromną fanką. Dzieje się zwykle przez weekend i zazwyczaj do spróbowania są cztery, specjalnie przygotowane na tę okazję burgerki. W tej edycji do wyboru były Boss Burger (z wołowiną, papryczkami jalapeño, boczkiem, bekonem, pieczarką, serem chedar oraz sosem sambal), Lamb Burger (z jagnięciną, oscypkiem, żurawiną i czerwoną cebulą), Ranch Burger (z wołowiną, krążkami cebulowymi, serem lazur oraz sosem buffalo) oraz Surf and Turf (z mięsem wołowym, krewetkami, salirodem i sosem holenderskim). Z koleżanką wzięłyśmy Ranch Burgera oraz Surf and Turf, po czym zjadłyśmy każdego po połowie, tak, żebyśmy mogły sobie obu spróbować. Ranch był ok, ale sosu buffalo było trochę za dużo, bo właściwie nie było czuć już nic poza nim, dlatego dla mnie wygrał burger z krewetkami. Nie zakładałabym, że połączenie wołowiny, bułki i krewetek mi posmakuje, także był on dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Świetnie się w tym komponował sos holenderski. Nie wiem tylko, który burger ostatecznie wygrał bitwę, bo restauracja nie podała wyników głosowania 🙁 W każdym razie polecam śledzić profil Emalii na Facebooku, gdyż to tam pojawiają się informacje o wydarzeniach.
W najbliższym czasie w Emalii planowany jest Sandwich Festiwal, zakładam się więc o obecność dużej ilości szarpanego mięska.
Slow Sunday W MAK Bread& Coffee
MAK Bread&Coffee to chyba jedno z bardziej hipsterskich miejsc w Krakowie, nie można im jednak odmówić jakości wyrobów (kawa i pieczywo pierwsza klasa) oraz bardzo ciekawego wnętrza. Slow Sunday to ich stały cykl wydarzeń, kiedy to raz w miesiącu, przez niedzielne popołudnie DJ przygrywa spokojne, chilloutowe brzmienia. Można więc zakopać się w jednym z ich wygodnych foteli z książką, kawą, dobrym jedzonkiem i rozkosznie wypocząć.
Kolejny Slow Sunday – 27 października, zamierzam być, także zapraszam do towarzystwa 😉
Dimanche Gourmand
Dimanche Gourmand – czyli niedzielę smakoszy zorganizowała nam francuska cukiernia Nad&Greg. Na tę okazję przygotowano specjalne ciastko oraz świeżutkie naleśniki. Ja przyszłam tam po obiedzie, najedzona pod kurek, także naleśnik się nie zmieścił, ale nie omieszkałam zabrać małe co nieco do domu, bo ich wyroby to dosłownie niebo w gębie. Wszystko wykonywane jest z pasją, miłością, ręcznie, bez maszyn. Mój ulubiony deser – “infini vanille” to lekki, delikatny puch na kruchym spodzie, słodki, ale nie mdły, który jeszcze do tego wspaniale cieszy oczy…
We wrześniu działo się dużo, ale październik to miesiąc, w którym odbywa się Restaurant Week, czyli małe święto każdego smakosza! Podsumowanie na pewno pojawi się tu, na blogu (mam nadzieję, że już bez takiego poślizgu), relację będę też na bieżąco publikować na Facebooku i Instagramie, także kto niecierpliwy, niech zagląda najpierw tam!